Wakacje, wakacje i po wakacjach :( Dzisiaj ostatni dzień, jutro już czas zbierać się do domu. Wczoraj nie pisałem, bo byliśmy tylko na krótkim wypadzie do miasta, więc w sumie nie było o czym. Za to dzisiaj po raz drugi odwiedziliśmy Park Algonquin. Tym razem, dla odmiany, stwierdziliśmy, że zrobimy kilka krótszych wycieczek - w sumie udało się przejść 4 trasy, no ale po kolei.
Na pierwszy ogień poszła trasa Beaver Pond (Bobrzy staw) - trasa krótka, ok 2 km, ale nader urodziwa. Wiedzie najpierw do niewielkiego jeziorka z bobrzymi żeremiami, potem po mostku przez środek rozlewiska, następnie kawałek przez las do drugiego jeziorka - przechodzimy koło całkiem solidnej bobrzej tamy i możemy podziwiać całkiem spore jeziorko zrobione przez bobry.
Tym razem zdecydowaliśmy się pobrać przewodnik i było warto. Poza całą masą innych rzeczy dowiedzieliśmy się na przykład, że bobry nie dość, że poza drzewami jedzą również lilie wodne, to potrafią je przenosić ze sobą na nowe miejsca. Dokładniej, kiedy tworzą nowe siedlisko to w stawie sadzą lilie jako przyszłe pożywienie.
Jako drugą zaliczyliśmy trasę Spruce Bog Boardwalk (Ścieżka pomostowa przez bagno świerkowe). Trasa również krótka, ok 1,5 km i również niezwykle ładna (ale innych tu chyba nie ma ;)). Przez większość czasu idzie się pomostami nad bagnem. Częściowo przez rzadki las świerkowy - który okazuje się, że jest w stanie rosnąć na bagnie (sądząc po stanie drzew, nie są one zachwycone takim rozwiązaniem, ale dają radę), częściowo nad bagnem, a częściowo przez zwykły las.
Tym razem przewodnik opisywał mechanikę powstawania tego typu biomów (w której, a jakże, uczestniczą również bobry).
Następnie udaliśmy się na trasę zwaną Big Pines (Wielkie sosny) - chodzi oczywiście o białe sosny. Wzdłuż ok 3 kilometrowej trasy można zobaczyć kilkadziesiąt ponad 200 letnich sosen i trzeba przyznać, że robią wrażenie. To naprawdę piękne drzewa, wysokie, strzeliste o pniu ok metrowej średnicy - i jakieś takie niepodobne do naszych sosen ;)
Z przewodnika dowiedzieliśmy się, że niestety z wielkimi białymi sosnami jest problem, bo poza odrobiną szczęścia do rozmnażania się potrzebują pożarów (trochę podobnie jak sekwoje). A ponieważ od ponad 100 lat ludzie bardzo starają się aby pożarów nie było, to i z dogodnymi warunkami dla sosen jest problem...
Chcieliśmy jeszcze odwiedzić trasę o dźwięcznej nazwie Lookout (Punkt widokowy), ale parking był tak zapchany, że samochody czekały w kolejce aż zwolni się miejsce. Stwierdziwszy, że trasa zostanie na następny raz ruszyliśmy dalej.
Ostatnia, jak się okazało, w dniu dzisiejszym trasa Hemlock Bluff (Cykutowe urwisko ?) była również najdłuższą - ok 3,5 km. Hemlock (Cykuta, drzewo piołunowe ?) to to drzewo, o którym pisałem wcześniej, podobne do jodły o krótkich igłach. Trasa rzeczywiście obfituje w hemlocki, dorodne ładne drzewa. Po drodze trzeba się wspiąć prawie 40 m do góry, aby dotrzeć na punkt widokowy. Punkt znajduje się na skalnym urwisku, wysoko nad położonym poniżej jeziorkiem i roztacza się z niego widok na sąsiednie pofałdowane zbocza porośnięte obecnie pięknie przebarwionym lasem.
Kawałek idziemy skrajem urwiska, aby w końcu zejść nad brzeg jeziora. Potem wracamy przez las na parking, odwiedzając po drodze jeszcze jedno bobrze jeziorko. Przyznam, że po raz pierwszy widziałem z bliska bobrze tamy - są to całkiem solidne konstrukcje z drewna i ziemi.
Tym razem przewodnik okazał się zbitkiem jakichś historii i chyba był najmniej ciekawy z dotychczas przez nas przejrzanych. No i to byłoby na tyle. Wakacje krótkie, ale nader udane. A do Parku Algonquin jeszcze kiedyś z przyjemnością powrócimy, jeśli tylko nadarzy się ku temu okazja.