sobota, 1 grudnia 2018

Lądowanie

W końcu, po miesiącach czekania, tygodniach przygotowań i ostatnich godzinach gorączkowego dopakowywania kolejnych 'niezbednych' rzeczy do walizek udało nam się szczęśliwie wylądować w Toronto. Jeśli chodzi o walizki, to wykorzystaliśmy limit kilogramów do ostatniego grama. Do bagażu podręcznego napchaliśmy wszystkie najcięższe rzeczy, bo go nie ważyli. Tak więc w mojej torebce znalazły się między innymi: aparat canon, dysk przenośny i statyw do aparatu.
Lecieliśmy bezpośrednim lotem z Warszawy do Toronto. Oferta LOTu, jeśli chodzi o filmy, chyba się poprawiła od ostatniego mojego lotu, obejrzeliśmy sobie w końcu Wonderwoman i Solo. Nawiasem mówiąc Solo był całkiem niezły, nie wiem, czemu aż tak do zjechali w recenzjach. Jedzenie też było spoko, Grześ marudził, że się nie naje, bo za mało, ale nie było tak źle. Ciastko z kremem - pycha.
No więc lecieliśmy sobie jakieś 8 godzin, bo był dobry wiatr. Na lotnisku docelowym jak zwykle była wielka kolejka do sprawdzania paszportów. Jak dotarliśmy do urzędnika i powiedzieliśmy mu, że jesteśmy nowymi rezydentami, to nam pokreślił nasz formularz celny na różowo, wpisał tam jakieś tajemnicze kody i powiedział, że mamy iść do działu Immigration. Poszliśmy dalej. Nasza różowa kartka nie uszła uwagi następnego urzędnika, kazał nam skręcić w jakąś boczną alejkę, gdzie był inny pokój z okienkami, na szczęście nie było ludzi w kolejce. Kolejny urzędnik wziął od nas papiery (Confirmation of Permanent Residency) i paszporty i kazał czekać. po jakichś 10 min wezwał nas, kazał podpisać papier, że jesteśmy w związku i niekarani i oddał nam paszporty. Do nich zszywaczem przyczepił kartkę z Confirmation of PR, złożoną. Tak więc teraz mamy paszporty z tym papierem w środku. Chyba będziemy mogli się tego pozbyć, jak już dostaniemy karty stałego pobytu. Mają przyjść na adres, który podaliśmy w formularzu celnym.
Dalej był odbiór bagażu, a potem długa kolejka do cła. Większość ludzi nic nie deklarowała i po prostu oddawała wypełnione formularze, ale my z naszym różowym papierem zostaliśmy pokierowani do kolejnej alejki w bok, gdzie była kolejna długa kolejka do kontroli celnej. Było tam sporo ludzi z psami, pewnie z naszymi kotami też jeszcze raz tam trafimy. Była jedna para z dzieckiem, która miała przetrząsany dosłownie cały bagaż. Na szczęście nas to ominęło. U celnika mieliśmy zostawić listę naszych rzeczy, które przewozimy i tych, które potem przyjdą pocztą. W domu sobie przygotowaliśmy tę listę w excelu, ale nie byliśmy pewni, czy rzeczy w bagażu mają być na tej samej liście, co rzeczy wysyłane paczką, więc zrobiliśmy 1 listę wszystkich rzeczy oraz oddzielne listy do bagażu i paczek. Celnik w ogóle nie chciał słuchać, co mu mówiliśmy, o tych podwójnych listach, tylko po prostu wziął wszystkie kartki, podstemplował, zrobił kopię i kazał nam iść do jakiegoś innego okienka, żeby dostać jakąś pieczątkę. Chciałam jeszcze spytać o koty, ale on nie był chętny, żeby cokolwiek tłumaczyć ani z nami rozmawiać, więc wzięliśmy, co dał i poszliśmy dalej. Dalej już poszło gładko, wyszliśmy, przywitaliśmy się z Lukaszem i pojechaliśmy do ich domu (2 autobusami i jakiś kilometr na piechotę). Dotarliśmy na godzinę 23. Obyło się bez budzenia się w środku nocy na szczęście :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz