W niedzielę w z okazji dnia wolnego i ładnej pogody postanowiliśmy zobaczyć klify w Scarborough. Już wcześniej słyszeliśmy, że jest to miejsce ciekawe i warte zobaczenia. A patrząc na mapę wydawało się niezbyt daleko od nas, więc decyzja zapadła. Jak na Kanadyjskie standardy, rzeczywiście nie było to daleko, tylko lekko ponad godzinę jazdy autobusem i znaleźliśmy się na jednym z końców klifu (zielona flaga na mapce). Wyposażeni w płyn na komary (który na szczęście się nie przydał), krem przeciwsłoneczny (który na szczęście się przydał), wodę i bułki cynamonowe wyruszyliśmy na wyprawę.
Rozpoczęliśmy od końca gdzie klify są nieco niższe. Na nasze nieszczęście okazało się, że zaznaczona na mapie ścieżka prowadząca na dół nie istnieje i musieliśmy przejść się kawałek górą. Na szczęście pogoda sprzyjała, a widok okolicznych domków wynagrodził rozczarowanie. W dół klifu zeszliśmy dość stromą wyasfaltowaną drogą, a zaznaczona na dole ścieżka okazała się być dość szeroką wysypaną gruzem drogą. Wygląda na to, że właściciele domków na górze nie są specjalnie chętni na pobudkę pewnego dnia na dole i w związku z tym u podnóża klifu zostało zrobione całkiem solidne wzmocnienie.
Miejsce okazało się być bardzo urokliwe - z jednej strony jezioro z brzegiem wyłożonym kamieniami, z drugiej trochę krzaków i całkiem wysokie klify. Nie wiem dlaczego, ale jakoś założyłem, że klify powinny być skaliste, a te są ziemne. Jednak zupełnie to nie przeszkadzało, a może nawet robiło większe wrażenie.
Dołem spacerowało się bardzo przyjemnie - słońce przypiekało mocno, ale dzięki chłodnej bryzie od jeziora zupełnie się tego nie czuło. Ludzi w sumie było zaskakująco niewiele, droga wygodna, a widoki piękne. Po drodze napotkaliśmy rzeźbę z metalu o dość solidnej konstrukcji (w Kanadzie czasami spotykamy podobne metalowa rzeźby porozstawiane w całkiem niespodziewanych miejscach - cóż, co kraj to obyczaj).
Kawałek dalej okazało się, że dołem nie ma przejścia, bo akurat w tym miejscu jezioro dochodzi do samego klifu. Przyznam, że nie dopatrzyłem tego na mapie wcześniej. Zmusiło to nas do cofnięcia się kawałek i wyjścia na górę. Mimo to nie poddaliśmy się i po ominięciu przeszkody wróciliśmy na dół.
Po zejściu na dół okazało się, że znaleźliśmy się w popularnym miejscu piknikowym. Na dość sporym terenie znajduje się tu: dość duża plaża, spory port jachtowy, parkingi i duży teren ze starannie utrzymanym parkiem gdzie można sobie wraz z rodziną bądź znajomymi przyjechać na grilla. Z powodu wysokiej wody brzegi były lekko podtopione, ale nie przeszkodziło to tłumom miejscowych w okupowaniu plaży i terenów zielonych. Co więcej z parku można podziwiać chyba najwyższą i najbardziej widowiskową cześć klifu.
Jak widać na mapce pokręciliśmy się po okolicy, zjedliśmy lody i ruszyliśmy w drogę powrotną. Godzinna podróż autobusem zaprowadziła nas do domu. Na skutek konieczności zrobienia obejścia z planowanych 8 kilometrów zrobiło się nieco ponad 15, co lekko dało nam się we znaki, ale wycieczkę uważamy za bardzo udaną.
Ciekawostki:
- Na jednym z rozlewisk spotkaliśmy czaplę - która wygląda zupełnie jak nasze czaple - no chyba, że coś pokręciłem...
- Zejścia z klifu są zupełnie nie oznaczone - trzeba wiedzieć, że one tam są lub mieć dobrą mapę - znalezienie ich "przypadkiem" wydaje się być raczej trudne.
- Grillowanie z rodziną lub znajomymi jest bardzo popularne w Kanadzie i nazywa się robieniem Barbecue. Co ciekawe, wydaje się, że można bez problemu grillować na większości terenów zielonych.
- W Kanadzie właściwie wszędzie można wchodzić na trawę i tam piknikować - nigdzie nie spotkaliśmy tak popularnych u nas tabliczek "Szanuj zieleń". Wydaje się, że założenie jest takie, że teren zielony ma być dla ludzi.