piątek, 24 maja 2019

Trochę techniki

by G.

    Dzisiaj znowu post nieco niezwiązany z Kanadą. Chciałem bowiem napisać o paru rzeczach które nabyliśmy już tu w Kanadzie, ale które nie są typowo Kanadyjskie. Zostały nabyte, bo są w domu potrzebne, a nie zabraliśmy ich z Polski z powodów różnych. Przypuszczam, że takie same lub podobne da się i w Polsce nabyć, więc może komuś taka subiektywna recenzja się przyda.


    Pierwszy z serii jest blender Ninja - został nabyty jeszcze w lutym, jak mieszkaliśmy w Markham. Niezbędny nam był do robienia śniadań - chodzi o zmiksowanie owoców na papkę, którą następnie dodajemy do namoczonych płatków owsianych i mieszanki orzechów. Blender ma ciekawą konstrukcję, bo składa się z kielicha w który wkłada się ostrza (umieszczone na trzech różnych wysokościach), całość zamyka się przykrywką i od góry zakłada się silnik. Działa to całkiem dobrze. Ostrza umieszczone na różnych wysokościach pozwalają na dość szybkie i dokładne zmielenie zawartości, a brak dziury w kielichu od dołu powoduje, że nic nie wycieka. Jedynym mankamentem urządzenia jest to, że ma dość interesujące w kształcie elementy, które ręcznie nieco ciężko domyć (przypuszczam, że jak ma się zmywarkę nie jest to problem). Ogólnie to jesteśmy całkiem zadowoleni z Ninji i możemy go z czystym sumieniem polecić.


    Kolejnym nabytkiem był robot sprzątający - Shark Ion R85. Co prawda z Polski przywieźliśmy ręczny odkurzacz - który swoją drogą, jest całkiem dobry, ale odkurzanie nim większej powierzchni to mordęga (nie do tego został zaprojektowany). Po długich rozważaniach postanowiliśmy spróbować szczęścia z robotem - wybraliśmy tego bo jest najcichszy z dostępnych na rynku i ma dobre opinie. W teorii robota można ustawić aby sam odkurzał np. co drugi dzień o określonej godzinie. W praktyce to na razie nie puściliśmy go całkiem samopas bo... No właśnie jak to wygląda w praktyce.
    Standardowo robimy to tak: rozkłada się taśmę blokującą w drzwiach i puszcza robota. W międzyczasie należy zebrać z podłogi wszystkie rzeczy które mogą utrudnić sprzątanie - w naszym przypadku to kapcie, kocia kuweta i drapak. Potem można robota zostawić na jakieś 15-20 min - ja w tym czasie przygotowuję następne pomieszczenie i odkurzam rzeczy robotowi niedostępne - typu kanapa, czy fotel. Gdy w pomieszczeniu jest czysto przenosimy robota do następnego pomieszczenia sprawdzając po drodze stan szczotek (lubią się zakręcić kocimi włosami). Znowu ograniczamy mu wyjazd z pokoju i puszczamy na kolejne 10-15 min (pomieszczenie jest nieco mniejsze i ma mniej zakamarków). W tym czasie można spokojnie oddać się ciekawszym zajęciom lub dokładniejszemu odkurzaniu półek. Potem przenosimy robota do największego pomieszczenia połączonego z kuchnią i zostawiamy go tam na ok 30-40 min (albo do wyczerpania baterii) oczywiście również ograniczając wyjazd. System sprawdza się całkiem dobrze - podłoga jest odkurzona dość dokładnie (nie ma żwirku i latających kocich kłaków) przy dość niewielkim wysiłku. Ale idealnie nie jest. Pomimo sporego zasobnika na śmieci filtr dość szybko zapycha się mieszanką sierści i pyłu ze żwirku, więc trzeba go dość często czyścić. Ponadto, gdy odkurzacz zaczyna wydawać dziwne dźwięki znaczy to, że czas oczyścić szczotki z nadmiaru sierści (zdarza się to co najmniej raz na sprzątanie).
    Podsumowując to robot na pewno oszczędza czas i wysiłek który trzeba poświęcić na sprzątanie, ale nie jest tak całkiem bezobsługowy jak zapewnia producent. Dużym plusem jest to, że łatwo się go czyści (zarówno szczotki, filtry jaki i zasobnik na śmieci). Jak na razie jesteśmy całkiem zadowoleni z nabytku, choć jest nieco głośniejszy niż się spodziewaliśmy, no ale cóż, wszystkiego nie można mieć... Zobaczymy jak będzie dalej.


    Ostatnim na razie nabytkiem jest nowy telefon. Moja stara komórka działała dość dobrze ale miała jeden mankament - często nie miała zasięgu. To zmusiło mnie w końcu do nabycia nowego urządzenia. Szukałem i przebierałem dość długo. Zastanawiałem się nad urządzeniami używanymi i nowymi. W końcu postanowiłem nabyć nowego Oneplus 6t prosto od producenta (a w każdym razie z jego strony). Taki wybór został dokonany bo: telefon ma w miarę przystępną cenę (przynajmniej w porównaniu do innych "flagowców"), dość dużą baterię (3700 mAh i szybkie ładowanie) oraz testerzy twierdzą, że jest bardzo szybki. Urządzenie przyszło dość szybko. Okazało się, że telefon od razu, fabrycznie ma naklejoną na ekran folię ochronną. W pudełku poza samym aparatem i ładowarką znajdowała się dodatkowa osłonka na telefon i przejściówka z usb na małego jacka (telefon nie ma osobnego wyjścia na słuchawki). Pierwsze wrażenie było bardzo pozytywne - duży ekran (sporo większy od poprzedniego i zajmujący cały przód), czytnik linii papilarnych na ekranie. Telefon duży, ale w sumie dość wygodny i rzeczywiście szybki. Dodatkowo w godzinę ładuje się ok 80 % baterii i za pierwszym razem bateria po trzech dniach użytkowania miała jeszcze ponad 20%. Jak na razie telefon mam niecały miesiąc i jestem z niego bardzo zadowolony - jak na moje potrzeby jest nawet trochę za duży, ale działa szybko, bateria dobrze trzyma i szybko się ładuje. Inna sprawa, że nie jestem "heavy userem" jeśli chodzi o telefony komórkowe, więc i moje wymagania nie są zbyt wysokie ;)
    To na razie na tyle. Mam nadzieję, ze może komuś się przydadzą nasze doświadczenia, a jak nie to, że przynajmniej dobrze się czytało!

piątek, 17 maja 2019

Kanadyjska kocia inwazja

Koty wylądowały szczęśliwie w Toronto i już się zadomowiły w mieszkaniu.

Koty zasiedliły biurko
Na samym początku myśleliśmy, żeby koty jechały od razu z nami, ale ponieważ mieliśmy pierwszy miesiąc mieszkać u Łukasza i Martyny, postanowiliśmy poczekać z ich przywiezieniem aż znajdziemy sobie własne mieszkanie. Dodatkowo ja się jeszcze stresowałam, że w zimę koty mogą zmarznąć na lotnisku w czasie przenoszenia z samolotu. Koty zatem zostały z Warszawie w swoim mieszkaniu pełnym kocich udogodnień, swoich ulubionych hamaków i drapaków, opiekowała się nimi Asia, siostra cioteczna Grzesia. Dostawaliśmy relacje foto i video.
W międzyczasie my staraliśmy się znaleźć mieszkanie docelowe, a łatwo nie było, bo większość imigrantów przylatuje właśnie do Toronto, więc jest duża konkurencja, większość landlordow wymaga referencji kanadyjskich i potwierdzenia zatrudnienia. My nie mieliśmy ani jednego ani drugiego. Pod koniec grudnia dostałam umowę o pracę, wiec można było szukać mieszkania, w styczniu je znaleźliśmy, ale było dopiero od 1 marca, koniec końców okazało się, że koty muszą poczekać jeszcze trochę.



Gdy już wreszcie się wprowadziliśmy do mieszkania, trzeba było zacząć myśleć o kotach. Plan początkowo był taki, że ktoś by nam je przywiózł, ale skończyło się na tym, ze ja miałam pojechać do Warszawy, popracować trochę z biura, załatwić najważniejsze sprawy, lekarzy itp i załatwić transport kotów.



Może komuś się przyda streszczenie całego procesu.
Przede wszystkim najpierw sprawdziliśmy przepisy przywozu zwierząt do Kanady i przepisy wewnętrzne linii lotniczych (LOT). Okazuje się, że Kanada wymaga tylko dowodu szczepienia na wściekliznę, za to wymagania LOTu są dłuższe, oto one:
  • Zaświadczenie od weterynarza, że kot jet zdrowy. Prawdopodobnie lekarz powinien je wystawić w ciągu 48 godzin przed lotem, ale jeden pan z infolinii mi wmawiał, że badanie musi być zrobione wcześniej niż 48 godzin przed odlotem. Ja leciałam w niedzielę, a zaświadczenie było z piątku i przeszło. Na zaświadczeniu nie ma godziny badania, więc w sumie nie sprawdzają, ile godzin minęło
  • Świadectwo szczepienia na wściekliznę
  • Kot musi być zaczipowany
Kot bez nóg

Naszym kotom wyrobiliśmy paszporty zwierzęce już w sierpniu zeszłego roku (za każdy się płaci i nie każdy weterynarz je wystawia), z tym, że one są zasadniczo ważne raczej tylko w Unii Europejskiej. Tam jest wpisany nr chipa, szczepienia i tez jest miejsce na badanie lekarskie przez podróżą. Ja miałam zaświadczanie o badaniu i w kocich paszportach i osobno na kartce.
Specjalnie dla kontroli celnej/weterynaryjnej w Kanadzie pani weterynarz wypełniła mi formularz po angielsku o szczepieniu na wściekliznę, ale pan na lotnisku w Toronto spisał sobie wszystkie dane z paszportu, więc to chyba niepotrzebne. W sumie to możliwe, że udałoby się wjechać z samym paszportem, bo tam były wszystkie dane.



Trochę niefortunnie wybrałam lot, bo w niedzielę wielkanocną. Potem przeczytałam, że najlepiej jest lecieć ze zwierzakami w dzień powszedni, kiedy jest komplet personelu na lotniskach, ale w naszym przypadku nie było tak źle, nie stałam w długich kolejkach. Może dlatego, ze inni się zastosowali do porad internetowych i przewodzili koty i psy kiedy indziej.
Transporter musi spełniać określone wymagania - kot musi być w stanie wstać i się obrócić, musi mieć tez dostęp do wody i jedzenia, a co najmniej 3 ścianki boczne transportera powinny mieć otwory wentylacyjne. Zamknięcie powinno być metalowe i bolce zamykające powinny wchodzić na co najmniej 1.5cm do obudowy. Transporter w czasie przelotu nie może mieć kółek, ewentualne kółka trzeba zdjąć. Ja ich w ogóle nie kupowałam, bo kosztowały połowę tego, co sam transporter, potem żałowałam, bo przemieszczanie się z 2 klatkami i 2 walizkami po lotnisku nie jest łatwe, nawet jak się ma wózek.



Na lotnisko trzeba przyjechać 3 godziny przed odlotem. Bakuś oczywiście zaczął koncert od razu po włożeniu do transportera i miauczał całą drogę samochodem. Nawet Yorrisowu się udzieliło. Na lotnisku na szczęście się uspokoił. Na lotnisku czekał mój cały komitet pożegnalny (dziękuję!!!), więc miałam wsparcie duchowe, a było mi to potrzebne, bo się bardzo stresowałam tą podróżą. Koty dostawały pastę KalmVet na uspokojenie, a może bardziej przydałoby się to mnie. Pani przy checkinie sprawdziła wszystkie dokumenty, zważyła koty, a potem powiedziała, że mamy poczekać godzinę i dopiero wtedy oddać koty w specjalnym miejscu, gdzie oddaje się też nadbagaż. Poczekaliśmy, potem ja wchodziłam tam pojedynczo z kotami. Było to osobne pomieszczenie, więc była mniejsza szansa, ze koty wpadną w panikę i gdzieś uciekną. Musiałam wyjąć kota z klatki, a klatka w tym czasie była prześwietlana. Ja sama z kotem nie musiałam przechodzić przez żadną bramkę. Potem kota wkładałam z powrotem, zamykałam dobrze klatkę i oddawałam obsłudze.

Ulubiony fotel Yorrisa

Po oddaniu kotów już poszło gładko, poszłam do zwykłej kontroli bezpieczeństwa i dalej już standardowo. Przy boardingu spytałam się o koty, powiedzieli, że wiedzą o kotach i że wszystko jest w porządku. Na wszelki wypadek jeszcze przy wsiadaniu spytałam obsługi, czy na pewno temperatura i ciśnienie są ustawione odpowiednio, mówili, żebym się nie martwiła, ale że jeszcze specjalnie dla mnie sprawdzą z pilotem.



Lot był standardowy, jak zwykle męczący, dodatkowo myślałam o nich za każdym razem, jak bardziej szarpnęło. Na formularzu celnym musiałam zaznaczyć , ze przewożę żywe zwierzęta.
Na lotnisku kontrola paszportu poszła szybko, bo mam już kartę PR. Potem czekałam na bagaże i na koty. Jest tam specjalne miejsce na odbiór bagażu ponadwymiarowego i zwierząt (przy pasie 13, na końcu). W końcu je przywieźli - wyglądały na trochę zszokowane, ale spokojne. Nie widać było żadnej radości na mój widok, ale nie ma co się dziwić po 9 godzinach lotu. Tak, jak pisałam, miałam trochę problem z zapakowaniem ich obu i walizek na wózek, w końcu wiozłam wszystko na 2 wózkach, ale łatwo nie było. Musiałam jeszcze przejść przez kontrolę celną. Celnik sprawdził kocie paszporty, wypełnił formularze, musiałam zapłacić 35 dolarów i w końcu mogłam wyjść.
Grześ już czekał przy wyjściu, zamówiliśmy ubera XXL i jakoś po 23 byliśmy w domu.

Zwiedzanie nowego mieszkania

Koty na początku chodziły przestraszone na skulonych łapkach, zwiedzały mieszkanie bardzo ostrożnie. Teraz już się zupełnie zadomowiły, mają swoje ulubione miejsca do spania, drapaki i zabawki. Brakuje im pewnie balkonu, tutaj nie możemy rozwiesić siatki, więc ich nie wypuszczamy. Z kotami nie czuję się już tak bardzo samotna siedząc całe dnie w domu i pracując. Poza tym dopiero po ich przyjeździe uświadomiłam sobie, jak bardzo cały ten czas od tylu miesięcy martwiłam się, jak one zniosą podróż. To było jak wielki ciężki kamień w plecaku. Okazało się, że nie jest to taki duży problem, poza ceną  - ta przyjemność kosztowała 1200zł za każdego kota, plus jeszcze koszt transportera i weterynarza.